podjebane

1
Najmilej ze swoich młodzieńczych lat wspominam okres w którym w moim mieście zaczęła się moda na obrazki ze świętymi. Cały Lublin zwariował pod tym względem, a każdy mieszkaniec posiadał własny kieszonkowy klaser, w którym przechowywał swoją kolekcję karteczek z wizerunkami błogosławionych kościoła katolickiego. Myśleliście, że moda na pokemony minęła bezpowrotnie? W pamiętnym roku 2018 pojawiła się znowu, z jeszcze większym rozmachem. Należy zacząć jednak od tego, że z początku nie spotkała się ona z ciepłym przyjęciem. A to głównie przez dwa konkretne obrazki, Judasza oraz Maksymiliana Kolbe. Ten pierwszy uprawniał posiadacza do sprzedania ziomka na psach bez żadnych konsekwencji, zaś drugi pozwalał przenieść zarzuty na konkretną, wybraną przez siebie osobę, która w konsekwencji szła na odsiadkę zamiast owego szczęśliwca. Szybko stało się jasne, że tych dwóch obrazków trzeba się jak najszybciej pozbyć z rynku, w przeciwnym razie konsekwencje byłyby niewyobrażalne. Dwa lokalne gangi wspólnymi siłami odnalazły niemal wszystkie egzemplarze, po czym starannie je spaliły, by nikt nie mógł ich więcej wykorzystać. Znałem też jednego gościa, który pewnego razu zapomniał z domu swojego obrazka ze świętym Krzysztofem (patronem kierowców) i wpierdolił się w drzewo wyjeżdżając z własnego garażu. Od tamtego czasu nosi go przy sobie cały czas, nawet gdy idzie gdzieś na piechotę. Osobiście byłem jednym z nielicznych szczęśliwców, którym udało się zdobyć Karola Wojtyłę. Obrazek z nim jako jedyny pozwalał na aż dwie rzeczy. Po pierwsze po okazaniu go w cukierni otrzymywało się zniżkę 90% na kremówki, a po drugie, co podnosiło jego wartość o kilka patyków, na jebanie dzieci bez żadnych konsekwencji. Pamiętam, że sprzedałem go lokalnemu pedofilowi, w desperackiej próbie zdobycia hajsu na spłatę długów. Jednak Wojtyła nie był najrzadszym obrazkiem. Przebijał go Jezus, którego dostanie graniczyło z cudem. Każdy jego posiadacz stawał się z marszu królem każdej imprezy, gdyż był dzięki niemu w stanie przemienić wodę w dowolną ilość wina. W całym mieście była chyba tylko jedna osoba, która go miała, ale szybko została brutalnie zamordowana poprzez utopienie w stawie przez posiadacza obrazka z Janem Chrzcicielem, a po samym Jezusie słuch zaginął. Krążyły plotki, że utonął razem z właścicielem. W podstawówkach i liceach krążyły obrazki ze św. Judą, patronem spraw beznadziejnych, wykorzystywane przez dzieciaki do żebrania o podniesienie oceny. Były na tyle powszechne, że szybko straciły jakąkolwiek wartość. Pamiętam, że raz pojawił się nawet obrazek ze świętym Wojciechem, chyba jedyny taki egzemplarz. Jedyny, bo jak się okazało, posiadacz zostawał uprawniony do otrzymywania wpierdolu od każdego. Nikogo nie powinno więc dziwić, że kolejne egzemplarze nie były nawet produkowane. Jeden z moich ziomków wpadł na pomysł podrzucenia go jednemu z nauczycieli, ale nim zdążył wsunąć mu go do kieszeni, cała szkoła rzuciła się na niego, zabijając na miejscu. Ktoś mądry spuścił Wojciecha w kiblu i to chyba była najlepsza decyzja jaką można było podjąć. Wiele osób z podnieceniem oczekiwało na wizytę księdza po kolędzie, licząc, że za grubą kopertę zostawi im jakąś unikalną personę. Trudno nie wspomnieć w opowiadaniu o tych czasach tego, że coraz powszechniejsze stało się fałszerstwo. Księża w maleńkich parafiach, w głębi swoich domów usiłowali produkować własne obrazki, ale taki towar był często bardzo wadliwy. Dotkliwie przekonał się o tym mój ojciec, który kupił od naszego proboszcza lewy egzemplarz św. Krzysztofa. Szybko okazało się jednak, że artystą był on średnim i przypadkowe maźnięcie pędzlem upodobniło Krzysia do Noego. Mój rodziciel wpierdolił się autem do jeziora i nigdy już z niego nie wyszedł. Jak to mówią, z passata arki nie zrobisz.

Łezka mi się w oku kręci gdy wspominam ten wspaniały czas. Niestety, ta moda szybko minęła. Trudno powiedzieć ile trwała. Ze trzy lata? Cztery? Ach, tylu ziomków sprzedanych na psach, tyle przecenionych kremówek.
0.046063184738159